Łódzki raj dla planszomaniaków – relacja z 42. Łódzkiego Portu Gier, część I

W miniony weekend zakończyła się czterdziesta druga edycja Łódzkiego Portu Gier – cyklicznej imprezy dla miłośników gier planszowych, fabularnych i bitewniaków. Jeśli nigdy wcześniej nie słyszeliście o tym wydarzeniu to spieszę poinformować, że miłośnicy planszówek, a dokładnie stowarzyszenie Miłośników ERpegów i Fantastyki w Łodzi od kilku lat przygotowuje imprezę od graczy dla graczy. Podczas weekendowego wydarzenia, które odbywa się w budynku Łódzkiego Domu Kultury każdy miłośnik gier bez prądu znajdzie coś dla siebie. Fani RPGów mogą zdrowo zaszaleć na jednej z kilku tematycznych sesji, miłośnicy gier bitewnych zderzą ze sobą pięknie pomalowane armie, a planszówkowicze… no własnie! Prawdziwym sercem imprezy jest potężna strefa planszówkowa. Z jednej strony to świetnie zaopatrzony games room, w którym setki tytułów tylko czekają by ktoś je wypożyczył i wsiąknął na dobre w planszówkowe szaleństwo, z drugiej to kilka stolików przy których wydawcy pokazują swoje nowinki, a niezależni autorzy kuszą nas prototypami obiecujących gier.

Idea jest niezwykle szczytna i cudowna. Z każdą edycją Port Gier staje się coraz większą imprezą, którą odwiedzają ogromne rzesze ludzi. Jeśli zatrzymamy się choć chwilę przy wypożyczalni gier zobaczymy, że uwijający się tam członkowie stowarzyszenia mają pełne ręce roboty, doradzając i wydając gry. Jeśli przejdziemy do kolejnych sal, zobaczymy, że wszystkie stoliki są zajęte i zwykle trzeba się do kogoś dosiadać, jednak nikt nie musi się obawiać – miejsca wystarczy dla wszystkich, a przyjazna atmosfera sprawia, że nikt się nie skrzywi, gdy usiądziecie obok ze swoją ekipą i inną planszówką. Ba, można nawet natknąć się na kilku znanych graczy, tj. Sebastian Adamiak (Kaimada) czy samego Custodiana, Krzysztofa Szarawarskiego – dwóch znanych recenzentów, którzy zaszczycili swą obecnością niniejszą imprezę!

Jeśli zatem planujecie w przyszłości odwiedzić Centralną Polskę i akurat termin waszych odwiedzin zbiegnie się z terminem kolejnego łódzkiego Portu Gier, zapraszam serdecznie na to wydarzenie! Nie ważne czy jesteście planszówkowym geekiem, przejeżdżacie samotnie, z najbliższymi czy nawet z małymi dziećmi – zawsze znajdziecie tu coś dla siebie. Dodam tylko, że mój czteroletni syn był ze mną w tym roku po raz pierwszy na Porcie Gier i zaskoczył mnie wytrzymując nami trzy godziny przy planszówkach.

Już od kilku edycji staram się być regularnym gościem na każdym Porcie Gier. Przyznam, że na pierwsze przyjeżdżałem głównie po to, by przetestować ze znajomymi gry, których nie mamy na półce, a które kusiły nas od dłuższego czasu. Teraz jednak kiedy kolekcja gier w domu rozrosła się niebotycznie, kupka wstydu zaczyna wzbudzać faktyczne zażenowanie, a czas nie chce rozciągać się ani trochę, przyjeżdżam na Port Gier głównie by poznać nowości od Wydawców i spróbować prototypów gier, które dopiero za jakiś czas ujrzą światło dzienne. Pierwszego dnia miałem okazję przetestować dwie wyjątkowe gry, o których z przyjemnością wspomnę.

Plażing: parawany w dłoń!

Nazwa tej gry brzmi swojsko, nieco prześmiewczo i bardzo dobrze, bo choć mamy do czynienia z logiczną układanką, to klimat jest solidnie wyczuwalny.

Na modularnej planszy, podzielonej na niewielkie kwadraty, porozsiewane zostały skarby (muszelki, bursztyny i kamyki), które nasi dzielni plażowicze będą musieli zebrać. Do naszej dyspozycji zostaje oddany zestaw parawanów o różnych kształtach, którymi będziemy się odgradzać i tym samym zamykać pewne fragmenty plaży tak, by stały się niedostępne dla innych graczy. Brzmi znajomo? Skojarzenie z nadbałtyckimi kurortami jak najbardziej wskazane. Kiedy otoczymy jakiś obszar wykonujemy darmowa akcję podczas której zabieramy dowolne z zamkniętych “surowców”, lecz muszą być one tego samego typu, a na zdobytym obszarze stawiamy meepla (Janusza lub Grażynkę) by oznaczyć, że od teraz ten kawałek plaży należy do nas. Możemy też nie kłaść parawanu i w zamian za to pozbierać jeden gatunek “surowca” ze wszystkich zamkniętych przez nas obszarów.

Do zamykania fragmentów plaży możemy wykorzystywać elementy otoczenia – np: bar, toalety czy samo morze, ale również parawany przeciwników. Haczyk tkwi w tym, by mieć baczenie, kto ma więcej elementów odgradzających dany obszar i nie chodzi tu o ich łączną długość, a o ilość. Układanka jest świetna i przez cały czas mimo, że kombinowałem jak najefektywniej zamykać bałtyckie skarby, czułem się jak na polskiej plaży gdzie wszyscy z parawanami pędzą w kierunku brzegu by zająć jak najokazalszy kawałek piasku. Na niektórych kaflach zaznaczone są miejsca, gdzie podczas przygotowania należy położyć specjalne żetony. Po zamknięciu obszaru na którym się znajdują, natychmiast odczytujemy kartę wydarzeń. Autor zdradził, że w docelowej grze będzie ich około szesnastu i są to jednorazowe efekty, które w większości przypadków mają wpływ na wszystkich graczy. Te z którymi się zetknęliśmy wypadły naprawdę świetnie, gdyż dodawały grze smaczku i przyjemnej dozy nieprzewidywalności, jednak nie odwracały biegu gry, ani nie powodowały znaczących zmian na torze punktowym. Wiecie, a to może zabrało jakiś element niedokończonej konstrukcji, a to gracze dostali po dodatkowym skarbie.

Czas spędzony przy grze płynie niezwykle szybko, a nadejście końca rozgrywki odmierza ilość pozostałych elementów. Kończymy grę soczystym punktowaniem, istotne będą zebrane przez nas plażowe surowce, ale też ilość naszych meepli na planszy, wielkość zamkniętych obszarów czy efekt wynikający z kości pogody. Masa czynników, o których musimy pamiętać podczas rozgrywki, nie przytłacza, a to zapewne ze względu na dobre połączenie mechaniki z klimatem. Dobrze zapowiada się również aspekt regrywalności. Modularna plansza, wymienne żetony sekretów rozrzucone po plaży, karty wydarzeń i przede wszystkim nieprzewidywalność zagrywek uczestników gry sprawia, że kolejne rozgrywki powinny wyglądać inaczej. Możemy toczyć zażartą walkę o każdy skrawek plaży jak również spokojnie zajmować ją po kawałku, spotykając się gdzieś na środku.

Plażing wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Osobiście jestem fanem Patchworka, który zawiódł się na Parku Niedźwiedzi. Kiedy usiadłem do Plażingu moim pierwszym skojarzeniem był właśnie wspomniany wcześniej tytuł i choć ostatecznie nie ma między nimi tak wielu podobieństw, to z przyjemnością muszę przyznać, że przy Plażingu bawiłem się znacznie lepiej. Mechanicznie jest ekstra, główkowania i interakcji między graczami jest bez liku. Jeśli lubicie grać i nie wchodzić sobie w drogę, Plażing da wam taką możliwość, jeśli chcecie się trochę poprzepychać, to również będzie to gra dla Was. Pierwsza partia z wytłumaczeniem zasad, zajęła nam blisko 45 minut, a nadmienię, że graliśmy w pełnym składzie. Polecam sprawdzić, jeśli nadarzy się okazja, a także odwiedzić facebookowy fanpage gry TUTAJ.

 

Glory: A Game of Knights

Nie ukrywam, że na Plażing wpadłem na Porcie Gier nieco przypadkiem, co nie zmienia faktu, że grało mi się w niego bardzo przyjemnie. Prawdziwym powodem dla którego pojawiłem się w sobotę była możliwość przetestowania zbliżającej się wielkimi krokami gry Glory: A Game of Knights. Wiele już słyszałem o tym tytule i każda kolejna zapowiedź tylko podsycała moją ciekawość, ale też pompowała oczekiwania. Wiecie, czasem jest tak, że gra ma łączyć w sobie dobrze znane elementy z innych gier, przez co spodziewamy się znajomej mieszanki dającej masę frajdy. Czasem jednak, i tak miało być w przypadku Glory, spodziewałem się czegoś więcej, czegoś świeżego, innego… po prostu czułem, że położę ręce na czymś wyjątkowym.

Zacznę od uczty dla Pawła-wzrokowca, który niejeden prototyp już w życiu widział i wie, że akurat na etapie projektowania gry, szata graficzna nie odgrywa istotnej roli. Dlatego też kiedy zobaczyłem Glory, wiedziałem że ów zaawansowany prototyp swoim wykonaniem zawstydziłby niejedną grę. Widać, że jest to wersja zbliżająca się do finalnej gdyż komponenty takie jak żetony czy karty wyglądają świetnie i nie ustępują tym jakie znajdziemy w sklepowych wersjach gier. Plansza, która przedstawia zamek wraz z jego okolicą, wygląda naprawdę nieźle. Autorzy zapewniali, że graficy pracują aktualnie nad dołożeniem jeszcze wielu detali, ale wierzcie mi, że to co zobaczyłem do tej pory cieszyło oko. Kolory są żywe, rysunki czytelne i pasujące do siebie, a przedstawione miejscówki na tyle klimatycznie, że chciałoby się przywdziać zbroję i pogalopować na turniej rycerski by zgarnąć chwałę.

autor zdjęcia: Krzysztof Szarawarski

Sama gra jest na tyle rozbudowana, że podczas prezentacji nie miałem okazji poznać wszystkich jej aspektów. Autorzy jednak przygotowali specjalny tryb demonstracyjny, dzięki któremu mieliśmy dostęp do głównego mięsa czyli rycerskich potyczek na prestiżowym turnieju. Każdy z graczy wciela się w rolę rycerza walczącego o względy króla, lecz jednocześnie chce udowodnić pozostałym rycerzom, kto tak naprawdę jest najtwardszym i komu należy się chwała. W pierwszej części gry staramy się jak najlepiej przygotować do turnieju. By to zrobić korzystamy z mechaniki worker placement wysyłając swojego rycerza w różne miejsca rozsiane na planszy, tak by trenował walkę, wyruszał na wyprawy, pozyskiwał sojuszników i wiele innych. Kiedy już wyczerpią się nam meeple konieczne do oznaczenia podejmowanych aktywności, przechodzimy do bezpośredniego przygotowania do turnieju. Na tym etapie zagrywamy karty, które mogą wspomóc nas przed walką.

Turniej organizowany jest w formie drabinki gdzie dwóch rycerzy potyka się ze sobą, a do następnego etapu przejść może tylko jeden. System potyczek jest dynamiczny i wywołuje masę emocji. Nasz koń, zbroja i ewentualne żetony z symbolem rękawicy generują dla nas kości, odpowiednio czarne, białe i czerwone. Możemy mieć ich wiele, jednak po wykonaniu rzutu musimy wybrać po jednej z każdego typu. W większości przypadków będzie nam chodzić o liczbę symboli, które wypadną gdyż ich suma będzie się równać naszej sile. Kto ma większą siłę ten wygrywa rundę, kto wygra dwie rundy idzie dalej w drabince. Oczywiście, nasze działania w poprzedniej fazie, gdy przygotowywaliśmy naszego rycerza do turnieju mogą odmienić losy każdej z rund. Dzięki nim będziemy mogli przerzucać kości, zmniejszać siłę naszych przeciwników, zwiększać swoją, odwracać kość na konkretną stronę itd. Szkopuł w tym, że większość naszych zdobyczy jest jednorazowa i choć po użyciu nie przepadają nam na zawsze to możemy je odświeżyć (przygotować do kolejnego użycia) dopiero przed następnym turniejem. Efekty, które dzięki nim zyskujemy trwają przez jedną rundę, dlatego należy ich używać rozważnie.
Jeśli chodzi o naszych przeciwników, to mogą to być inni gracze, wtedy rzucamy jednocześnie kośćmi i porównujemy efekty, ale mogą to być również losowi rycerze ze z góry określoną siłą, którą znamy jeszcze przed rozpoczęciem starcia. Podsumowując – jest losowo, ale też taktycznie, a dynamika i emocje podsycane świetnymi grafikami pomagają wsiąknąć w klimat.

Wiem, że jedynie liznąłem Glory: Game of Knights i zapewne poznałem jedynie wierzchołek możliwości oferowanych przez grę. Jednak przyznam, że to z czym miałem do czynienia z powodzeniem starczyłoby na pełnoprawną mięsistą produkcję. Wspominałem, że miałem duże oczekiwania w stosunku do tej gry i przyznam, że zostały one jeszcze bardziej rozbudzone. Gra wydaje się wielopłaszczyznowa i przyznam, że nie mogę się doczekać kiedy już położę na niej swoje ręce.

 

Podsumowując

Pierwszy dzień Łódzkiego Portu Gier spędziłem nieco w biegu. Jak wspomniałem, byłem tam między innymi z moim czteroletnim synem, który choć kocha planszówki to cierpliwością nie grzeszy, więc by nie narażać się na niebezpieczne pomysły kiełkujące w małej, znudzonej główce zdecydowałem, że resztę atrakcji zostawię na drugi dzień, o którym napiszę już niebawem. Uwierzcie, jest na co czekać. Drugi dzień był doprawdy soczysty!

Przejdź do drugiej części relacji >>>>>>>>

 


Jeśli podoba się Wam ten blog i chcielibyście być na bieżąco albo zerknąć za kulisy powstawania artykułów, zajrzyjcie koniecznie na nasze fanpage’e na: