Gra miesiąca – Kwiecień 2019
Stare ludowe porzekadło prawi „Kwiecień plecień, wciąż przeplata…”. Coś w tym jest, bo na naszych stołach w ubiegłym miesiącu można było uświadczyć prawdziwego miszmaszu gatunków gier. Pytanie tylko, które z pośród tytułów w jakie zagraliśmy w kwietniu zasłużyły sobie na zaszczytne miano gry miesiąca? Czytajcie dalej, aby się tego dowiedzieć!
Krzysztof Szarawarski – Perdition’s Mouth: Abyssal Rift
Jednym z moich ulubionych gatunków są gry przygodowe, a pośród nich – dungeon crawlery czyli takie gry, w których drużyna naszych bohaterów przemierza kolejne poziomy lochów lub podobnych lokacji, napotykając na swej drodze zastępy potworów i liczne skarby, a ich misją na ogół jest oczyszczenie świata z napotykanych w trakcie wędrówki plugawych bestii. Niestety, wraz z rozwojem rynku gier planszowych gatunek ten uległ rozwodnieniu, gdyż bardzo wiele nowych tytułów, które ukazały się na rynku na przestrzeni ostatnich kilku lat zdaje się być do siebie łudząco podobna, oferując nierzadko jedynie inną grafikę i kosmetyczne zmiany w mechanice względem innych przedstawicieli tego gatunku. Już prawie straciłem nadzieję, że w temacie wspomnianych lochołazów pojawi się taki, który zaoferuje coś naprawdę nowatorskiego… I wtedy w moje ręce trafiło Perdition’s Mouth.
Na pierwszy rzut oka, będące produktem wywodzącego się z Finlandii studio Dragon Dawn Productions Perdition’s Mouth nie różni się wiele od konkurencji. Ot, mamy tu kolejny tytuł w którym gracze, jako grupa dzielnych śmiałków, przemierzać będzie lochy w celu powstrzymania czającego się w nich zła. To, czym ten tytuł wyróżnia się na tle konkurencji jest jednak rezygnacja z klasycznych ameritrashowych rozwiązań w mechanice gry na rzecz tych, bardziej kojarzonych z grami w stylu europejskim. Autorzy zgrabnie bowiem oparli wybór akcji bazując na mechanice rondla, połączywszy go z mechaniką budowania talii (a tak naprawdę jej dekonstrukcją). Dodajmy do tego ciasne, ciemne korytarze, mrocznych kultystów i przerażające, insektoidalne potwory, a dostaniemy unikalny tytuł, którego innowacyjna mechanika sprawia, że gracze planują całą rundę z wyprzedzeniem, a wrogowie są nieprzewidywalni i stwarzają realne zagrożenie, a nie stanowią zaledwie przerywnika na drodze do łupienia lochów jak ma to miejsce w wielu podobnych grach. W grze nie uświadczymy ponadto kostek, a cały system walki oparto o wspomnianą wcześniej mechanikę rondla, budowy punktów siły z zagrywanych kart i statystyk postaci, a także talii kart rezultatu, przez co walka nawet z pozoru niegroźnym kultystą może nas wiele kosztować. Postacie, w które wcielają się gracze ponadto akumulują obrażenia w postaci kart, które będą w kolejnych turach zapychać im rękę (rozwiązanie znane z Mage Knight’a), przez co mniej będzie akcji w stylu „to ja go tnę!…”, a więcej ścisłej współpracy gdy nasi bohaterowie będą przemierzać kolejne ciasne lochy, pokonując przeszkody „z głową”, co bardziej przywodzi na myśl taktyczny wymiar rozgrywki ze Space Hulk’a.
Tak więc, za sprawą Perdition’s Mouth ze starych, przemierzanych niezliczoną ilość razy korytarzy gatunku dungeon crawlerów dla odmiany poczułem powiew świeżości, choć spodziewałem się tego samego zapachu stagnacji, jakim przesiąkł w ostatnich latach cały gatunek lochołazów. Tytuł ten, dzięki prostej, acz niebanalnej mechanice, szybkiemu czasowi przygotowania do gry, a także możliwości zagrania każdego z 32 dostępnych w pudełku scenariuszy jako niezależnej przygody bardzo często lądował na moim stole w ubiegłym miesiącu – zarówno podczas rozgrywek z grupą jak i tych, podczas których w mroczną otchłań lochów zapuszczałem się samodzielnie. Więcej na temat samej gry pisać tu nie będę, bowiem jeszcze w tym tygodniu na blogu pojawi się mój unboxing jak i recenzja Perdition’s Mouth – oczywiście, zapraszam do lektury 😉
Katarzyna Satława – Terraformacja Marsa
W kwietniu poznałam sporo nowych gier, ale też miałam okazję zagrać w te, które już jakiś czas są dostępne na rynku, a mimo to nie wylądowały jeszcze na moim stole. Czy to któryś z tych nowo poznanych tytułów zasłużył na wyróżnienie? Otóż nie. Palmę pierwszeństwa przyznaję więc „Terraformacji Marsa”. Po raz pierwszy w tym roku znalazłam czas i odpowiednich kompanów do rozgrywki, więc z ogromną radością znowu przystosowywałam czerwoną planetę do życia.
Pewnie niewielu jest graczy, którzy nie zetknęli się z tą grą. Temat znany, grafiki wcale nie najładniejsze, a jednak to nadal jedna z moich ulubionych gier, która od pierwszej partii do dnia dzisiejszego nie opuściła ścisłej czołówki. Mam nadzieję, że dla tych nielicznych (o ile tacy są), którzy jednak nie mieli styczności z „Terraformacją Marsa”, moje pochwały będą wystarczającym argumentem, aby po nią sięgnąć.
W grze kierujemy działaniami wybranej korporacji i staramy się jak najlepiej wykorzystać projekty, które co turę będą zasilały naszą rękę. Odpowiednie zarządzanie i wykorzystywanie kart jest naszym głównym działaniem, ale nie jedynym. Każdy gracz wraz z wybraną korporacją nabywa jakąś umiejętność lub ułatwienie. Może to być wyższa produkcja na starcie lub profity z budowanych miast. Kolejne cechy nabywamy w trakcie gry zagrywając odpowiednie projekty. Czasami tak bardzo skupiam się na kartach, że zapominam o końcu gry. A kiedy on nastąpi? Gdy warunki na Marsie pozwolą na jej zasiedlenie. Aby było to możliwe, będziemy podnosić temperaturę, tworzyć oceany i zwiększać ilość tlenu w atmosferze. Jak tego dokonać? Oczywiście za pomocą odpowiednich kart. Nie wszystkie są powiązane z działaniami na planszy, ale niektóre sa naprawdę dobrze dobrane. Gdy spadnie meteoryt, na planecie zrobi się cieplej, a jeśli nam się poszczęści, będziemy mogli zniszczyć roślinki lub zwierzęta innego gracza. W końcu to katastrofa – ofiary muszą być. Prócz projektów ważną rolę odgrywają pola na planszy. To, które z nich zajmiemy i jak poprowadzimy naszą strategię, może zdecydować o naszym być albo nie być w marsjańskim wyścigu szczurów. Budujemy miasta, otaczamy je ogrodami, a przy okazji zajmujemy strategiczne miejsca na planszy zanim zrobią to inni.
Ciężko jednoznacznie wskazać cechę, która najbardziej przyciąga mnie do „Terraformacji Marsa”. Wydaje mi się, że jest to odpowiednia dawka kilku znanych już rozwiązań, ale w dobrze odmierzonych proporcjach i połączeniach, co daje świetną pozycję zarówno dla mnie doświadczonych graczy jak i starych wyjadaczy. Cieszę się, że ta gra ponownie zawitała na moim stole po kilkumiesięcznej przerwie, i mam nadzieję, że zjawi się także u Was, bo naprawdę warto.
Paweł Imperowicz – Tajniacy
W tym miesiącu wiele różnych gier przemknęło przez mój stół i dlatego też miałem nie lada problem ze wskazaniem jednego tytułu, który miał największe wzięcie. Jednak ze względu na to, że lubię trzymać się zasad – jeśli jeden to jeden, nie będzie kilku tytułów wyróżnionych, a jeden zwycięzca. Mój wybór padł na klasyk, który de facto co miesiąc przynajmniej raz schodzi z półki. Mowa o Tajniakach. Niedługo na blogu pojawi się recenzja, w której wielokrotnie zaznaczę, że nie przepadam grami słownymi i staram się je omijać szerokim łukiem. Od każdej reguły są jednak wyjątki. Jednym z nich są Tajniacy.
W zasadzie to chyba gra, której nie trzeba przedstawiać. Budowanie skojarzeń do sieci słów rozłożonych na środku stołu jest mega pobudzające dla zwojów mózgowych, a jednocześnie niezwykle zabawne. Podczas rozgrywki dwie drużyny rywalizują, która szybciej odgadnie wszystkie kryptonimy swoich tajnych agentów. Zresztą… opisywanie zasad w przypadku Tajniaków nie ma większego sensu, bo czy ktoś w nich nie grał? Za każdym razem kiedy ta sympatyczna gra ląduje na stole bawimy się świetnie. Jest to jedna z tych pozycji, w które mogę grać z rodzicami (oni w ogóle nie grają w planszówki) ze znajomymi casulami, ale też z geekami którym zdecydowanie bliżej do Zakazanych Gwiazd niż wesołych partyjek w Dobble. Co ważne Tajniacy się nie starzeją i nie nudzą, aspekt regrywalności sprawia, że tylko cudem można rozegrać dwie nieco podobne partie. Na dwie identyczne nie ma nawet cienia szansy. Gra się szybko, zasady są nieprzyzwoicie proste, a jeśli gracze dobrze się znają mogą to wykorzystać podczas gry budując ciekawe skojarzenia, stanowiące idealne podpowiedzi.
W tym miesiącu Tajniaków kilkakrotnie zdejmowałem z półki jako przerywnik od cięższych gier i choć nie są dla mnie bardziej atrakcyjni niż w poprzednich miesiącach, to postanowiłem akurat w kwietniu uhonorować ich za niezatapialność.
Sylwia Smolińska – Abyss
W tym miesiącu powróciłam do „klasyka” od wydawnictwa Rebel. W grze wcielimy się w zamożnego obywatela głębin i zawalczymy o tytuł Króla Otchłani. Owe miano zdobędziemy jeśli uzyskamy najwięcej Punktów Wpływu. W „Abyssie” występuje między innymi mechanika zarządzania kart, drafting kart oraz licytacja. Osiągnięcie zwycięstwa jest możliwe na kilka sposobów, dlatego każdy z graczy może podążać swoją własną ścieżką, co moim zdaniem pozytywnie wpływa na regrywalność. Dzięki temu podczas ponownej rozgrywki możemy spróbować swego szczęścia dokonując innych decyzji. Obywatel głębin w swojej turze dokonuje jednej z trzech akcji. Po pierwsze ma możliwość eksploracji głębin, po drugie postara się o wsparcie Rady Głębin lub podejmie się rekrutacji Lorda, tym samym korzystając z jego zdolności specjalnych. Na końcu swojej tury obowiązkowo należy przejąć kontrolę nad jednym z dostępnych w grze Miejsc Głębin po zdobyciu trzech odpowiednich żetonów Kluczy. Licytacja, czyli Eksploracja Głębin, wprowadza do rozgrywki element Press your luck, ponieważ pierwszeństwo zakupu karty przypada naszym przeciwnikom, dopiero kiedy nikt nie zdecyduje się na kartę możemy ją dobrać na rękę, bądź jeśli dotrzemy do końca toru licytacji. Prośba o wsparcie Rady polega no dobraniu jednego całego stosu kart, który sami sobie wybierzemy. Obowiązuje przy tym jeden warunek – kart nie można podglądać, dlatego dobieramy je po części ‘w ciemno’, chyba że mamy bardzo dobrą pamięć i kontrolujemy to, co się w owych taliach znajduje. Rekrutacja Lorda polega na jego zakupie, dokonujemy tego dzięki kartom Eksploracji. Wojna o miano Króla Otchłani kończy się w momencie, kiedy jeden z graczy jako pierwszy zrekrutuje siódmego Lorda. To w zasadzie wszystko, jeśli chodzi o główny trzon gry. Należy jednak dodać, że wyjątkowym elementem tytułu jest waluta, która obowiązuje w podwodnym świecie – są to perełki, pięknie prezentujące się w przezroczystych pojemniczkach w kształcie muszelek. Pomogą one w zakupie Lorda, w momencie kiedy zabraknie nam kart Eksploracji. Ponadto za klimat w grze odpowiedzialne są ilustracje prezentujące mieszkańców podwodnego świata. Każdy Lord ma swój unikatowy wizerunek, tak samo jak Miejsca Głębin. „Abyss” to gra przeznaczona dla fanów karcianek z elementem ‘hazardu’. Jeśli będziecie chcieli urozmaicić sobie rozgrywkę to możecie to zrobić dzięki dwóm dodatkom: Kraken oraz Lewiatan, które wprowadzają nowe reguły oraz usprawniają grę.
A jakie gry królowały na Waszych stołach? Koniecznie dajcie nam znać w komentarzu poniżej! 😉