Szarlatani z Pasikurowic – recenzja
Jest bliżej nieokreślony początek 2018 roku i Paweł-wzrokowiec sunie przez serwis Board Game Geek zupełnie bez celu. Zerkam na kolejne nowości i zapowiedzi gdy nagle uwagę przykuwa okładka, która budzi we mnie sporo nostalgii. Nie wiem czy ktoś z was pamięta polską PC`tową przygodówkę z lat 90`tych zatytułowaną Książę i Tchórz, ze scenariuszem autorstwa Jacka Piekary. Jeśli tak to pewnie zrozumiecie czemu okładka gry Die Quacksalber von Quedlinburg wzbudziła moje szczere zainteresowanie. Tytuł był dla mnie nie do wymówienia i nawet szybko przełożone na angielski The Quacks of Quedlinburg łamało mi język.
W połowie 2018 r. gra wróciła na mój radar. Wiedziałem już, że Paweł-wzrokowiec nasyci się nie tylko okładką, ale i komponentami. Później wydarzenia potoczyły się lawinowo. G3 ogłosiło zamiar wydania Die Quacksalber von Quedlinburg pod cudownie polską nazwą Szarlatani z Pasikurowic, branża pisała o grze pozytywnie, a wisienką na torcie były zgarnięte nagrody w tym Kennerspiel des Jahres czyli nagrody dla najlepszej zaawansowanej gry 2018 roku.
Początek 2019 r. to raczej wstydliwy okres gdyż mając Szarlatanów z Pasikurowic na półce grałem w inne tytuły. Nadszedł jednak maj 2019 r. i długo wyczekiwany tytuł od wydawnictwa G3 zawitał na stole. Nim przeczytacie podsumowanie zaspoiluje jedynie, że przez trzy wieczory rozegraliśmy ponad 10 partii, a to o czymś świadczy.
Pasikurowice to piękne miejsce
Piękne pudełko z ciepłą, komiksową grafiką skrywa w sobie masę elementów. Jako, że w grze wcielimy się w tytułowych szarlatanów, do naszej dyspozycji oddane zostały pokaźne ilości składników, które umieścimy w swoich kociołkach by uwarzyć unikalną i dobrze punktowaną miksturę. Składniki zostały świetnie zilustrowane – mamy pająki, dynie, esencje duchów, czaszki kruków, korzenie mandragory, ćmy czy śliczne muchomory. Dodatkowo otrzymujemy garść czerwonych klejnotów, które miło połyskują w naszą stronę, zachęcając do zdobycia.
Plansza gracza jest okazała i największą jej część stanowi stanowi imitacja garnka, gdzie będziemy umieszczać kolejne składniki. Znalazło się też miejsce na kilka dodatkowych komponentów, jak choćby mikstura neutralizująca czy token szczura.
Tekturowe elementy prezentują najwyższy poziom, są grube, dobrze wykonane, a wychodząc z wyprasek nie budzą lęku, że zaraz zostaną uszkodzone. To samo tyczy się kart, które wyglądają nad wyraz solidnie.
Każdy z graczy prócz planszy otrzymuje woreczek i to z niego będziemy korzystać najczęściej, losując kolejne składniki do swojego kociołka. Woreczki wykonane są z miłego dla dłoni materiału. Nie miałem z nimi żadnego problemu, jednak dwoje moich współgraczy wspominało, że czasem niektóre z żetonów trudno wyciągało się z rogów woreczka. Nie miałem podobnych problemów i nie podpisuje się pod tym, ale biorąc pod uwagę rzetelność wspominam.
Podsumowując, wykonanie gry stoi na wysokim poziomie. Zwykle nawet jeśli zachwycam się wykonaniem miewam drobne zastrzeżenia i ciche sugestie z gatunku “co twórca mógłby poprawić by było idealnie. Tym razem nic nie przychodziło mi do głowy. Paweł-wzrokowiec był więcej niż zadowolony.
Trudny żywot szarlatana
Zasady gry tylko z początku wydają się skomplikowane i już w połowie pierwszej partii ewentualne wątpliwości znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mechanizm rozgrywki oparty jest na popularnym ostatnio bag-buildingu. W toku dziewięciu rund będziemy kupować kolejne składniki i umieszczać je w swoim worku, zwiększając nasze możliwości w walce o zwycięstwo. Składniki dobieramy zanurzając rękę w worku, bez podglądania wyjmując jedne i umieszczając na odpowiednim polu w naszym kociołku. Wnętrze naszego gara przygotowane jest w sposób przypominający spiralnie skręcona muszlę ślimaka. Zaczynamy z samego środka i staramy się umieścić jak najwięcej składników na kolejnych polach. O tym gdzie kładziemy kolejny składnik świadczy nadrukowane na nim wartość, w skali 1-4. Zasada jest banalna. Wyjmując składnik o wartości 2 kładziemy go na drugim polu za poprzednim, a ten o wartości 1 kładziemy w bezpośrednim sąsiedztwie poprzedniego. Do naszego użytku oddane zostało 8 różnych składników. Domyślacie się zapewne, że wrzucanie ich do kotła będzie powodować różne efekty. Z początku spodziewałem się, że naszym zadaniem będzie przyrządzanie konkretnych mikstur według z góry ustalonych przepisów. Nic bardziej mylnego. By jednak dobrze zrozumieć sens rozgrywki należy przyjrzeć się składnikom, gdyż mamy takie, które wywołają efekt natychmiastowy (zaraz po ich umieszczeniu na planszy gracza), takie których efekt będzie widoczny dopiero na zakończenie rundy, takie, które nie wywołują żadnego efektu, ale też takie, których należy się wystrzegać.
Efekty składników są od początku rozgrywki znane i opisane w maleńkich księgach wyłożonych obok centralnego pola gry. Może to być coś co pozwala nam gratisowo dobrać dodatkowy składnik na zakończenie rundy, przesunąć nasz element w kociołku o jedno pole dalej, usunąć negatywny składnik i wiele, wiele innych. Dość powiedzieć, że do większości składników przyporządkowane są po cztery różne księgi, a przed każdą rozgrywką wybieramy jedną z nich. Jeśli ktoś już wyczuwa zapach regrywalności, to ma całkiem niezłe powonienie. Autor gry proponuje by w pierwszych rozgrywkach wykorzystać konkretne zestawy, ale nic nie stoi na przeszkodzie by, wraz zyskanym doświadczeniem, samodzielnie dowolnie budować własne zestawy.
Na początku rozgrywki dostajemy pulę żetonów, które umieszczamy w workach – każdy z graczy taką samą. Startowy zestaw jest biedny i świata z tym nie zwojujemy. Dokładamy zatem kolejne składniki do kociołka (wszyscy gracze robią to w czasie rzeczywistym), do chwili gdy nie zdecydujemy się by spasować. Kolejne pole wolne pole w naszym kociołku (czyli następne po ostatnim dołożonym składniku) informuje nas:
- ile otrzymamy pieniędzy na zakupy kolejnych składników,
- ile punktów udało nam się zdobyć,
- czy otrzymamy kryształ.
Do tej pory mogliście mieć poczucie, że czegoś tu brakuje. Niby co miałoby nas zatrzymać przed dołożeniem wszystkich składników z woreczka? W przypadku Szarlatanów z Pasikurowic, prócz mechanizmu bag-buildingu mamy również zaimplementowaną mechanikę push your luck. Nasz początkowy worek składa się z dziewięciu składników, a mianowicie:
– jednego wywołującego efekt pozytywny (pająka),
– jednego bez efektu (dynia)
– aż siedmiu, których żaden szarlatan nie lubi wyciągać.
Te nieprzyjemne żetony instrukcja nazywa “białymi” składnikami, jednak my od razu przechrzciliśmy je na bawełnę. Bawełna sama w sobie nie jest zła, prawdziwe rogi pokazuje kiedy wrzucimy jej zbyt wiele do kotła. Otóż nasza mikstura wybuchnie jeśli wartość tych żetonów w kotle przekroczy 7. Jeśli tylko tak się zdarzy to automatycznie kończymy naszą rundę. Zerknijmy jeszcze raz do początkowego worka: pająk (1), dynia (1), 4 szt. bawełny (1), 2 szt. bawełny (2), bawełna (3). Przegiąć jest dość łatwo, a sama eksplozja kociołka prócz konieczności spasowania wywołuje kilka negatywnych skutków.
Kiedy wszyscy gracze zdecydują, że kończą dokładać składniki do kociołka lub zostaną do tego zmuszeni przez eksplozję, przechodzimy do podsumowania rundy, które na pierwszy rzut oka wygląda przerażająco, jednak okazuje się dziecinnie proste. Poniższe kroki wykonujemy w podanej kolejności:
- gracz, który najbardziej zapełnił kociołek (jego ostatni znacznik jest najdalej) wykonuje rzut kością korzyści – nie może to być gracz którego kociołek eksplodował
- gracze rozpatrują efekty wynikające ze składników umieszczanych w kociołku (tych, które dają bonus na koniec rundy)
- jeśli to możliwe gracze pobierają kryształ
- gracze otrzymują punkty zwycięstwa
- gracze otrzymują pieniądze na zakup kolejnych składników (gracz którego kociołek eksplodował musi wybrać czy woli punkty zwycięstwa czy walutę na składniki)
- gracze mogą wydać kryształy na uzupełnienie mikstury lub przesunięcie “łezki” na swojej planszy.
O kryształach i efektach kroku nr. 6 nie pisałem wcześniej i teraz jestem winien nieco wyjaśnienia. W toku rozgrywki będziemy pozyskiwać kryształy, które na koniec rundy możemy przeznaczyć na uzupełnienie mikstury. Owej mikstury można użyć w trakcie przyrządzania wywaru. Pozwala on wrzucić z powrotem do worka dopiero co dobraną bawełnę (ale nie taką która spowodowałaby eksplozję kociołka) i uwierzcie mi, mimo że, iż brzmi to dość mało intratnie, to nie raz i nie dwa ratuje skórę przed zbliżająca się eksplozją. Z kolei przesunięcie “łezki”, czyli drugi sposób wydatkowania kryształków, już na pierwszy rzut oka wydaje się niezłą transakcją. Wspomnianą łezkę umieszczamy na polu startowym w kociołku, a od następnego pola zaczynamy dokładać kolejne składniki. Za każdym razem kiedy możemy przesunąć łezkę uzyskujemy coraz dalszą pozycję startową, a co za tym idzie potrzebujemy mniej składników by zapełnić kociołek – jednym słowem warto.
Sami widzicie, że opis przykładowej rundy przedstawia się nadzwyczaj przyjaźnie i próżno tu szukać zbędnych udziwnień. Umieszczamy składniki, decydujemy czy jesteśmy gotowi by przestać, zbieramy profity i po 9 rundach, gracz, który zebrał najwięcej punktów zwycięstwa zostanie okrzyknięty zwycięzcą.
Żeby nie było jednak tak monotonnie na początku każdej rundy wyciągamy kartę “wróżki”, która delikatnie urozmaica zasady lub oferuje graczom bonus. Mechanicznie jest naprawde dobrze i nie ma się do czego przyczepić.
Po pierwsze i ostatnie: Nie Podglądaj!
To, że gra jest ładna i posiada dobrze skrojoną mechanikę nie zawsze jednak przekłada się na ogólne wrażenia płynące z rozgrywki. Zacznę dlatego bez owijania w bawełnę – Szarlatani z Pasikurowic okazali się dla mnie strzałem w dziesiątkę. Grało się rewelacyjnie i szybko. Już w trzeciej partii miałem wrażenie, że suniemy przez kolejne rundy jak rozpędzony pociąg. Choć z początku obawiałem się mnogości zasad, to okazały się one tak intuicyjnie do siebie pasować, że o instrukcji zapomniałem po jej przeczytaniu.
Prym wiedzie oczywiście mechanika push your luck, która sprawia, że chcemy dokładać kolejne składniki do kociołka, jednocześnie trzęsąc się by nie wyciągać znienawidzonej bawełny. Jak to wygląda w praniu? Ukradkiem zerkamy na przeciwników. Mają już więcej w kociołku niż my. Na naszej planszy wartość bawełny sięga sześciu, a zatem do wybuchu jest już blisko. Dłoń nurkuje do worka i szybko przelicza żetony. Na sześć w środku dwa to muszą być bawełną o wartościach 2 i 3. Jeśli któryś wyciągniemy mamy gwarantowaną eksplozję. Co robić? Patrzymy na pozostałych. Też są blisko eksplozji, widzimy ich ukradkowe spojrzenia. No cóż. Kto nie ryzykuje, nie jedzie dalej. Z drżącym sercem wyciągamy kolejny składnik i…
Grając w Szarlatanów z Pasikurowic ma się wrażenie bezustannej jazdy na zderzaku. Emocje odgrywają w tej grze naprawdę niebagatelną rolę. Przy pierwszej partii musiałem zdjąć bluzę, przy drugiej otworzyłem okno. Pamiętajcie jednak, że narastające napięcie jest kluczowe przy tego rodzaju grze, a łatwo je popsuć… poprzez podglądanie. Wiem, że krótkie zerknięcie do worka bywa kuszące i z uwagi na to, że ruchy wykonujemy w czasie rzeczywistym może nam ujść płazem, ale uwierzcie, że to najgorsza rzecz jaką możecie zrobić tej grze. Jej siła tkwi w wywoływanych emocjach, a pozbawicie się ich jeśli zaczniecie oszukiwać. Szczerze odradzam.
Mechanicznie Szarlatani z Pasikurowic to prawdziwy majstersztyk. Gdyby ktoś mi powiedział, że dobieranie żetonów z woreczka robi robotę, uznałbym, że mówimy o prostym filerku. Tu jednak mamy coś więcej. Nie dość, że musimy umiejętnie zarządzać ryzykiem to jeszcze ważnym jest, które składniki kupujemy gdyż szybko dostrzegamy synergię między niektórymi z ich efektów. Ze względu na dwie wiodące mechaniki, oraz rozliczne pomniejsze rozwiązania, trudno tę grę nazwać filerem. Niemniej moim zdaniem daleko jej do gry zaawansowanej – takiej która zasługuje na tytuł Kennerspiel des Jahres. Nie zrozumcie mnie źle. Od kilku tygodni Pasikurowice to moje ulubione miejsce na planszówkowej mapie świata, a gra bez trudu trafiła do mojego ścisłego topu. Niemniej nie czuję by wyżerała mi mózg czy choćby go nadgryzła. Dlatego ów tytuł wydaje mi się przyznany nieco na wyrost.
Szarlatani spodobali mi się na tyle, że w ciągu tygodnia rozegraliśmy ponad 10 partii, a dla gry która zjada blisko godzinę to niezły czas spędzony na stole. Jest to również pierwsza gra, w którą przy takim odsetku gier nigdy nie wygrałem. Słownie. Nigdy. Czy nadal ją lubię? Uwielbiam! To naprawdę świetna gra. Dorzucę coś jeszcze. Nie tylko dotychczas nie wygrałem żadnej partii, dotychczas w każdej z rozgrywek kończyłem na ostatnim miejscu, niekiedy nawet zdublowany przez stawkę. Nie wierzę, w pecha, lecz ze zdziwieniem patrzyłem na pozostałych graczy, którzy ze spokojem wkładali kolejne dobre składniki do kociołka, a ja wyjmowałem czwartą bawełnę z rzędu. Zdarzało się, że mój kociołek wybuchał podczas gdy pozostali gracze nie mieli nawet pojedynczej bawełny w swoim. Przypadek? Być może. Mawia się u nas przy stole, że jeśli komuś wyjątkowo nie dopisuje szczęście, to ktoś musi go bardzo kochać. Grając w Szarlatanów z Pasikurowic czułem wodospady miłości spływające po moich plecach.
Cóż, losowość jest wpisana w tę grę jako element stały i nie uwolnicie się od tego. Czy można nią zarządzać – oczywiście – wszak co rundę kupujemy składniki do naszego worka, co z czasem zmniejsza proporcję i tych “dobrych” jest więcej niż tych “złych”. Z moim szczęściem mając przewagę 3:1 żetonów pozytywnych nad bawełną i tak potrafiłem wyciągnąć na start bawełny o łącznej wartości 5 nim pojawił się pierwszy korzystny składnik.
Pomimo losowości, która jednych może premiować a innym rzucać kłody pod nogi, autor starał się wprowadzić mechanizm, który zniwelowałoby skutki poprzednich przegranych rund. Jako, że gramy szarlatanami, to często uciekamy się do niecnych sztuczek. Widząc sukces rywali staramy się ich dogonić w niekoniecznie uczciwy sposób – wrzucamy szczurze ogony do kotła by nieco go zapełnić. Mechanicznie wygląda to tak, że każdy gracz znajdujący się za liderem liczy ile szczurzych ogonów znajduje się na torze punktacji między jego pozycją, a pozycją lidera. Umieszcza on żeton szczura w kotle o tyle pól od swojej łezki ile wynosi suma ogonów, polepszając tym samym swoją pozycję startową. Wyobraźcie sobie że były partie, w których mogłem umieścić swój żeton szczura o 17 miejsc dalej niż żeton startowy i dopiero od tego miejsca rozpocząć dokładanie składników do kotła.
Sądzicie pewnie, że ilość przegranych sprawiła, że z czasem zacząłem się zniechęcać Szarlatanów. Nic bardziej mylnego. Możecie mi wierzyć lub nie, ale sam nie mogłem uwierzyć jak ta gra przyciąga mimo kolejnych porażek. Syndrom jeszcze jednej partii jest niezaprzeczalny i już w przedostatniej rundzie, zastanawiałem się jak rozpocząć kolejną grę, co poprawić i… zawsze kończyło się tak samo. Chęć by spróbować jeszcze raz podgrzewało zaplecze regrywalności, które ma naprawdę wiele do zaoferowania. Elementy, które sprawiają, że każda rozgrywka jest nieco inna to:
- karty wróżki – nowa w każdej rundzie;
- różne zestawy ksiąg zmieniające działanie składników wrzucanych do kotła;
- dwustronna plansza (druga strona dla zaawansowanych);
Grze niestraszne jest również skalowanie. Przez to że lwia część rundy pędzi w czasie rzeczywistym, nie ma dla nas znaczenia czy gramy we dwójkę czy w pełnym czteroosobowym składzie.
Podsumowanie będzie krótkie – polecam Szarlatanów z Pasikurowic z całego serca. Mało która gra tak szybko zapewniła sobie stałe miejsce na mojej półce, jak i w ścisłym czubie gier w które uwielbiam grać. I pamiętajcie że pisze to gość, który ponad 10 partii przerżnął z kretesem.
Plusy:
- miła dla oka oprawa graficzna,
- dobrze napisana instrukcja i intuicyjne zasady,
- kapitalnie połączone mechaniki,
- EMOCJE!
- silny syndrom “jeszcze jednej partii”
Minusy:
- losowość nie każdemu przypadnie do gustu